Jestem otwarta i nie nastawiam się na żaden scenariusz, porodu się doświadcza, a nie planuje
„Wody płodowe odeszły, musicie jechać do szpitala. Sączyły się powoli, dlatego się nie zorientowałaś, że poród się juz zaczął. “ – powiedziała Anima, moja położna, którą znam od około 4 miesięcy.
“O rany, a tak chciałam rodzić w domu porodowym! Z moją położną, bez tego całego szpitalnego ambiente. No, ale cóż, musiałam sobie przypomnieć swoją drugą mantrę przygotowaną na poród. ”Jestem otwarta i nie nastawiam się na żaden scenariusz, porodu się doświadcza, a nie planuje”.
“Idźcie do domu, spakujcie się powoli i za jakieś 3-4 godziny możecie jechać”.
No to się pakujemy, czekolady, ciastka, suszone owoce, orzechy i szampan na powitanie małej. Patrzę na to wszystko, skurcze stają się coraz wyraźniejsze i jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że mogłabym cokolwiek zjeść. Zarówno teraz jak i w najbliższym czasie. Ale może przynajmniej Richie, super tata coś sobie zje. Anima w czasie przygotowań do porodu mówiła nam, że kobiety mają różnie, niektóre mogą potrzebować czegoś kalorycznego w trakcie porodu, inne niekoniecznie. Spotykałyśmy się kilkanaście razy, mieliśmy też spotkania w trójkę. Bardzo chciałam mieć położną, która zaopiekuje się nami w pełnym zakresie, czyli w czasie ciąży, porodu i po. Bez kłopotu znalazłam Animę. Miałam także swoją lekarkę, która sama zapytała mnie, czy mam już położną, kiedy byłam mniej więcej w piątym miesiącu ciąży. Anima dzieliła się ze mną swoją wiedzą na temat ciąży i dała mi mnóstwo konkretnych propozycji, które ułatwiają poród oraz regenerację organizmu po. Miałam wybrać sobie z dość długiej listy, padło na picie herbaty z liści malin i kąpiele ziołowe w kwiatach lipy. Ani razu nie wspominała o goleniu, lewatywie, czy konieczności nacinania w czasie porodu.
Dotarliśmy do szpitala, około godzinę od naszego miejsca zamieszkania. Mieliśmy zarezerwowane miejsce na wypadek, gdyby poród w domu porodowym okazał się niemożliwy. Szpital medyczno – antropozoficzny Havelhoehe jest jednym z trzech takich szpitali w Niemczech. Ma oddział położniczy, na którym, zresztą tak jak i na pozostałych, stosuje się zarówno osiągnięcia nowoczesnej medycyny oraz metody alternatywne zazwyczaj odrzucane przez klasyczną praktykę lekarską takie jak homeopatia, ziołolecznictwo, aromoterapia etc.
Skurcze są już mocne, staram się znaleźć jak najlepszą pozycję, żeby przetrwać do przerwy pomiędzy. Położna na recepcji widzi mój taniec, uśmiecha się przyjaźnie i mówi, że to dobrze, że to znaczy, że krok po kroku przesuwamy się w kierunku szczęśliwego końca. Mimo bólu też tak o tym myślę. Prowadzi nas do dużego przestronnego pokoju wyposażonego w piłkę, drabinki, obok jest duża łazienka z wanną wielkości małego basenu, nad którą zwisa gruby węzeł, na półce obok zestaw olejków. Z badania wynika, że rozwarcie wynosi 2 cm. Hmm, no cóż, tylko dwa, ale od czegoś trzeba zacząć. Podłącza mnie do ktg, słyszę bicie serca małej, widzę na ekranie zapis rytmu swoich skurczów. Dwa bezprzewodowe odbiorniczki przypięte są do mojego brzucha, w trakcie porodu właściwie zapomniałam, że je mam.
Położna proponuje mi kąpiel, pyta czy lubię lawendowy olejek. W wannie jest troszkę przyjemniej, ale tylko troszkę, po kolejnej godzinie czy dwóch okazuje się, że moje rozwarcie wynosi 3 cm. O rany! Tylko 3. Postanawiam wyjść z wanny i próbuję drabinek. Jest mi tam dużo lepiej, mogę się swobodnie zwiesić przy każdym skurczu. I zaczynam śpiewać, wyć, zawodzić. Richie mówi, że to dźwięki delfinów, nagrywa mnie, udaje nam się trochę pośmiać między skurczami. Próbuję też spacerować i wesprzeć się na piłce, ale piłka nie dla mnie. Przy drabinkach mi najlepiej. Poród posuwa się do przodu bardzo wolno, skurcze czuję od dziewięciu godzin, w szpitalu jesteśmy od sześciu, a rozwarcie wynosi 5 cm. Zaczyna mi się robić smutno, myślę, że nie dam rady i pojawia się strach największy – że będę musiała mieć cesarskie cięcie. Mija kolejna godzina, czuję się coraz bardziej zmęczona, między skurczami zaczynają mi drgać mięśnie nóg, jak po jakimś bardzo długim biegu, zastanawiamy się z położną, co zrobić. Moje ciało przestaje już współgrać ze skurczami. Ja myślę o znieczuleniu zewnątrzoponowym, ona też. Według niej to dobry moment. „Odpoczniesz, prześpisz się ze 3 godziny i będziemy rodzić dalej” – mówi. Myślę – „odpocznę chętnie, ale wątpię, żebym zasnęła.”
Uff co za ulga, nie przeszkadzają mi lekko zdrętwiałe nogi, mogę leżeć i nie czuję skurczów, jest około 4 nad ranem, Richie zasypia obok mnie, ja odpoczywam, kątem oka patrzę na ktg i wskaźnik bicia serca mojej córeczki, która jakoś bardzo nie spieszy się na ten świat. Przez cały czas porodu nikt nie komentował wciąż zmieniających się wartości na ktg, nawet mnie to trochę zdziwiło, bo z opowieści moich znajomych, które rodziły w Polsce słyszałam, że często dowiadywały się, że puls dziecka słabnie, albo zanika, co jak się łatwo domyśleć, wpędzało je w ogromny strach i psychicznie drenowało. Mimo tego wspomnienia zapytałam położną czy z dzieckiem wszystko w porządku patrząc w stronę ktg. Odpowiedział krótko, zwięźle i przyjaźnie, że tak.
Po około 3 godzinach przyszła nowa położna – Christina, z kolejnej zmiany. Energiczna, uśmiechnięta. „Jak się czujesz?” Pyta czy spałam, czy wyczuwam delikatnie skurcze, zachęca do tego, żeby się trochę poruszać. „Spróbujmy się przespacerować i rodzimy dalej”. Mogę chodzić, znieczulenie powoli się sączy, ale skurcze zaczynają być lekko wyczuwalne. Christina szybko wprowadza mnie w drugą fazę porodu, daje jasne propozycje, teraz poleż na prawym boku, teraz na lewym, teraz przyklęknij na prawym kolanie. Mijają kolejne godziny, znieczulenie powoli przestaje działać, czuję kolejne skurcze i mam przeć. Już nie śpiewam jak delfin, po prostu krzyczę. Jak tylko potrafię najgłośniej. Wydobywam z siebie krzyk mocy. Położna bardzo mnie dopinguje, ciągle powtarza, że wszystko dobrze, że posuwamy się do przodu, że z Małą wszystko dobrze. W pewnym momencie podchodzi do mnie i pyta na ile jestem otwarta na homeopatię i podaje maleńkie kulki. „Pomoże to dziecku wykonać zwrot spiralny przed ostatnią prostą” – mówi. Oczywiście biorę.
W międzyczasie kroplówka ze znieczuleniem jest już pusta, czuję swoje skurcze, ale to inny ból, w połączeniu z parciem da się wytrzymać. Pojawia się Pani anastazjolog ze strzykawką, aby uzupełnić kroplówkę. Spoglądam na nią i w ciągu sekundy podejmuję decyzję, że dziękuję, czuję, że dam radę bez. Christina uśmiecha się do mnie szeroko, na jej twarzy widzę podziw i słyszę niewypowiedziane zdanie „To tak jakbyś właściwie już urodziła”.
Mimo tego jestem już bardzo zmęczona, od naszego przyjazdu do szpitala minęło 12 godzin. Richie cały czas mnie dopinguje, że pięknie, że super, że dam radę, trzyma mnie za ręce, masuje plecy. Chce mi się właściwie płakać i moja wiara w to, że uda mi się samodzielnie urodzić jakoś słabnie. Christina twierdzi inaczej, mówi, że to już końcówka, że zaraz pojawi się główka, że idzie mi znakomicie i że jestem silna. Przechodzimy na krzesełko w kształcie podkowy, za mną Richie, opieram się o niego plecami i przy skurczach prę z całej siły, jak tylko potrafię najmocniej, krzyczę tak, jak nigdy w życiu nie krzyczałam. Richie się śmieje, między skurczami zastanawiam się, co go właściwe tak rozśmiesza, właściwie mnie to trochę irytuje. Po porodzie powiedział mi, że wbijałam mu z całej siły łokcie w uda i zdecydował, że zamiast krzyczeć z bólu będzie się śmiał. Na krzesełku spędziliśmy, i tu zdania są podzielone, wg mnie 20 minut, wg Rchiego 2 godziny. W pewnym momencie do pokoju weszła lekarka, przedstawiła się a położna powiedziała, że pani doktor będzie z nami na koniec porodu czyli już niedługo. Ja czuję się jak w jakimś pierwotnym rytuale, poczucie wewnętrznego rozpierania, odruchowe parcie przy skurczach, mój wrzask głęboko z trzewi. Mam wrażenie, że jestem w jakiejś innej rzeczywistości. W pewnej chwili Christina mówi, że główka już się urodziła i czy chcę dotknąć. Nie chcę, chcę już po prostu urodzić. „Jeszcze jeden skurcz, przyj i będzie koniec” – mówi. „Proszę oto wasza córka”. „To jakiś cud” – udaje mi się wyrzucić z siebie.
Natychmiast przestaje mnie boleć. Antosia ląduje w moich ramionach, przechodzimy na łóżko. Christina i lekarka wyszły z pokoju, zostawiając nas samych, oglądamy malutkiego człowieka, który także nas ogląda niemrawo. Cóż to za uczucia we mnie tańczą! Niesłychane wzruszenie, wręcz odurzenie tkliwością i łzy, że to już, że wszystko dobrze, że się udało, że sobie poradziłam. Jestem taka dumna. Później przyszedł czas na odcięcie pępowiny, oczywiście w wykonaniu taty, poród łożyska i jego wspólne oglądanie. Christina twierdzi, że wszystko ok. Jest tu taki zwyczaj, że rodziny zabierają łożyska ze sobą, zakopują w ogródkach i zasadzają w tym miejscu drzewo, aby oddać symboliczną wdzięczność dla tego organu, który pełnił tak ważną funkcję przez 9 miesięcy. Tak też zrobiliśmy my. Na łożysku rośnie cis, krzew sybmolizujący wg tradycji starogermańskiej przejście między światem ziemskim i wymiarem pozaziemskim.
Antosia cały czas leży na moim brzuchu, intuicyjnie szukając możliwości pierwszego posiłku, który wypija ze smakiem już 15 minut po urodzeniu. Około godziny później Christina zabiera ją na moment, żeby zbadać odruchy i lekko przetrzeć ręcznikiem. Wszystko dzieje się w tym samym pokoju. Antosia nie zostaje przyozdobiona żadną szpitalną bransoletką. Bo i po co, jeśli przez cały czas pobytu nie znika nam z oczy ani razu. Potem Christina pyta nas czy chcemy zostać w sali poporodowej i delikatnie sugeruje, że lepiej tak zrobić, bo poród był długi, wyczerpujący i powinnam odpocząć. Osobiście odwozi nas do naszego nowego pokoju w którym są 2 łóżka, małe łóżeczko i łazienka. To nasza przystań na następny etap. W pokoju jest także duży wygodny przewijak wyposażony w pieluchy tetrowe i jednorazowe, białe ubranka dla małej, lanolinę dla mamy karmiącej, puder. W łazience też jest wszystko co potrzeba, także wygląda na to, że duże wkłady poporodowe, które dostałam od koleżanki z Polski, bo jej zostały, chyba nie zostaną wykorzystane. Właściwie, gdyby nie odwiedzające nas co jakiś czas położne i gdyby nie dzwonek przy łóżku trudno byłoby się domyślić, że to szpital. Każda z nich zaczyna od przedstawienia się, zapytania czy wszystko w porządku, jak nam idzie i cierpliwie uczy nas przewijania. Wszystkie używają pieluch tetrowych, bo twierdzą, że na początek dla młodego ciałka zwykła bawełna jest najlepsza a poza tym zakładanie pieluch jednorazowych jest bardzo proste i nie potrzeba tego specjalnie uczyć. Przykładają też Małej wacik z maścią miedzianą na brzuch w okolice wątroby, aby wesprzeć jej pracę i zapobiec żółtaczce.
No i oczywiście karmienie, dopytują, pokazują jak mogę Małą przykładać, zachęcają do smarowania lanoliną, aby zmniejszyć mój ból. Wszystko to sprawia, że czujemy się tam bardzo dobrze i bezpiecznie, że możemy cieszyć się naszą córką. Codziennie jest ważona, odbywa się to przy nas, nadal nie jest myta. Pytamy delikatnie kiedy Antosia powinna mieć pierwszą kąpiel i dowiadujemy się, że jak odpadnie pępek, za 2-3 tygodnie, wcześniej nie ma potrzeby. Anima, moja położna prowadząca, która będzie przychodzić do nas do domu powie nam później, że do około 7-8 miesiąca wystarczy kąpać dziecko raz na 7-10 dni bez używania żadnych mydeł. „Możesz dolać trochę swojego mleka lub kilka kropel oleju z oliwek albo migdałów. Skóra dziecka cały czas się rozwija i dojrzewa, nie ma potrzeby przeszkadzać temu procesowi” – doda z uśmiechem.
Drugiego dnia pobytu wchodzi do nas „nowa” osoba. Przedstawia się, mówi, że jest położną i pyta czy może z nami chwilę porozmawiać. I zaczyna. „Na wstępie gratuluję, zostaliście Państwo rodzicami, macie Państwo zdrową piękną córkę. Chciałam Państwu powiedzieć co tu się jeszcze wydarzyło i co to może znaczyć dla Państwa.” „O to ciekawe” – myślę sobie w duchu. „Czy wie Pani, że straciła Pani w trakcie porodu tyle kalorii, ile traci biegacz w czasie maratonu? Z tą różnicą, że biegacz jest przygotowany poprzez treningi. Wykonała Pani wielkie zadanie. To czego teraz Pani potrzebuje to odpoczynku, dobrego odżywiania i opieki. I tu spogląda w stronę Richiego, którego oczy lekko się powiększyły. A tata poza karmieniem piersią, może i powinien zajmować się wszystkim, także przytulaniem, bo dziecko potrzebuje kontaktu cielesnego, także z ojcem i to od pierwszych dni życia.” „Uwielbiam osiągnięcia niemieckiego feminizmu” – myślę.
Nadszedł dzień odjazdu naszej nowej rodziny do domu. W samochodzie zaczęłam oglądać małą płócienną torebkę, którą dostaliśmy w recepcji. Była w niej książeczka zdrowia, jakieś reklamówki, witamina K i kartka z gratulacjami. Napisana odręcznie przez Christinę, która cudownie poprowadziła mnie przez poród. A tam słowa uznania dla mojej siły i ciężkiej pracy, dla współpracy całej naszej rodziny w czasie porodu, słowa zachwytu nad naszą małą córeczką. Mogłam tylko płakać ze wzruszenia. Poród mojej córki był dla mnie niezwykłym przeżyciem, ekstremalnym i dającym ogromne poczucie siły i sprawstwa. Jestem przekonana, że bardzo duży wpływ na to miało to, że czułam się do niego przygotowana. Przede wszystkim psychicznie, moje wszelkie lęki zostały rozwiane zanim zdążyły urosnąć w mojej głowie. Moja położna cierpliwie odpowiadała na moje wszelkie pytania i wątpliwości dotyczące ciąży, porodu i opieki nad dzieckiem zawsze kiedy tego potrzebowałam. Czułam, że nasze spotkania pełne były pozytywnego kontaktu, uważności i dobrej energii. W trakcie samego porodu czułam, że jestem traktowana jak ktoś kto dokonuje czegoś niezwykłego a osoby dookoła są po to, aby dawać wsparcie. Profesjonalne, a także, co bardzo ważne pełne szacunku, koncentracji na mnie i niezwykłego wyczucia moich potrzeb.
W Niemczech położne pełnią bardzo znaczącą rolę nie tylko w trakcie porodu, ale także w prowadzeniu ciąży oraz w opiece noworodków i kobiety w domu po powrocie ze szpitala. Większość ma swoją działalność gospodarczą i prowadzą swoje gabinety analogicznie jak lekarze specjaliści a także zrzeszają się w większe grupy i pracują w domach porodowych lub szpitalach. Mają też swoje specjalizacje, niektóre specjalizują się w prowadzeniu ciąży, inne w porodach domowych, jeszcze inne pracują w szpitalach. Każda kobieta w ciąży ma dostęp do opieki położniczej w ramach ubezpieczenia w kasie chorych. W Niemczech działa kilka kas chorych, jest całkowita dowolność co do wyboru tej w której chcemy uiszczać nasze składki ubezpieczenia zdrowotnego. Ciążę prowadzić może lekarz, lekarz i położna lub sama położna. Kobieta sama może zdecydować jaki rodzaj opieki wybiera, a także czy chce rodzić w swoim domu, w domu porodowym czy w szpitalu. Na pewno każda kobieta w Niemczech musi mieć tzw Mutterpass czyli książeczką, w której wpisywane są wyniki badań, komentarze lekarskie i położnicze. Dla systemu opieki zdrowotnej jest to bardzo ważny dokument, niektórzy uważają nawet, że należy go nosić zawsze przy sobie a ja zaryzykowałabym stwierdzenie – „nie masz Mutterpass nie jesteś w ciąży”.
Honorata.
Data publikacji: 2.06.2015