Kobieta patrzy na swoje nowo narodzone dziecko.

W żadnym momencie ból mnie nie przerósł

Podobno poród często zaczyna się po nieprzespanej nocy. Poprzedniej nocy spałam już bardzo głęboko, kiedy mąż z krzykiem wyskoczył z łazienki. Zepsuł się kran i nie można było zatrzymać strumienia gwałtownie lejącej się wody. Walczyliśmy dłuższą chwilę z opornym zaworem, szukając jednocześnie telefonu do całodobowej pomocy hydraulicznej… To wszystko, na czele z nagłym wyrwaniem ze snu całkowicie wytrąciło mnie z równowagi. Jeszcze długo nie mogłam zasnąć. Nie mieliśmy pewności, czy kran jest dobrze zabezpieczony i denerwowałam się tym, że gdyby tak przyszło jechać do szpitala, bałabym się zostawić puste mieszkanie.

Nazajutrz hydraulik naprawił kran, jak zwykle w poniedziałek udałam się na zajęcia jogi dla ciężarnych i, kiedy wracałam do domu, około godziny 19. odeszły mi wody płodowe.

Mąż pracował, spodziewałam się go w domu około 21. Zadzwoniłam do położnej. Powiedziała, że najlepiej, gdybyśmy dotarli do szpitala w ciągu dwóch godzin. A ja na to, że na pewno nie da rady. Ponieważ wiedziała, że bardzo mi zależy, by rodzić naturalnie, dodała też, że jeśli nie pojawią się skurcze, to żebym niestety nastawiła się na oksytocynę… Wstawiłam rosół do zabrania w termosie na „po”, dokończyłam pakowanie. Po godzinie szczęśliwie pojawiły się skurcze, od razu bolesne. W czasie skurczów klęczałam na kocyku i opierałam się i bujałam na piłce oraz, jak to się mówi „wydawałam dźwięki” – taki śpiewo-krzyk, bardzo pomagał. Mąż przyjechał, zrobił wielkie oczy na wieść, że jedziemy do szpitala. Wiedziałam, że będzie mi trudno znieść skurcze, już bardzo silne, w bezruchu, więc postanowiłam przynajmniej śpiewać dalej. I tak sobie jechaliśmy, a ja co parę minut „aaaa” – nie żadne tam darcie się wniebogłosy, tylko taki trochę pierwotny śpiew. Pomagało. Do Wołomina dotarliśmy o 23.

Źle wspominam izbę przyjęć. Najdziwniejsze pytanie, jakie mi zadano – i to na skurczu – to „ile pani ma wzrostu?”. Cóż, to po pierwsze jest w karcie, po drugie na pewno ma „kluczowe” znaczenie dla przebiegu porodu, a po trzecie, czy trzeba w tej chwili…? To z czego jestem dumna, to że, czekając na swoją kolej, miałam za nic to, że jestem na szpitalnym korytarzu, że są inne osoby w kolejce na IP i w czasie skurczów dalej sobie śpiewałam, a nawet klękałam na podłodze. Trochę śmieszne miny miały inne ciężarne i ich partnerzy. Strasznie chciałam już na salę, chciałam znaleźć swój kawałek podłogi i kontynuować to, co tak mi pomagało. Miałam przy przyjęciu trzy cm rozwarcia.

Na sali porodowej był jeszcze dłuższy zapis KTG, niestety w unieruchomieniu i wreszcie dostałam piłkę, materac i wyśpiewywałam dalej. Pomagała mi taka wizualizacja, że szyjka jest jak kwiat, który się rozchyla, rozkwita. I myślenie za każdym razem o przejściu tylko tego jednego skurczu, o zanurzeniu się w nim. Muszę powiedzieć, że na tym etapie porodu poszłam w stu procentach za swoim instynktem i tak naprawdę dobrze znosiłam skurcze. Miałam chyba tylko parę „z krzyża”, a większość bardziej z przodu i w dole brzucha. Nawet nie przeszło mi przez myśl znieczulenie. Mieliśmy muzykę, łagodne światło, poprosiłam o termofor, ale w końcu go nie użyłam. Zupełnie nie pociągała mnie aromaterapia, choć wcześniej myślałam, że to będzie ważna rzecz i miałam ze sobą cały arsenał środków. Przez cały poród popijałam rumianek, którego smak uwielbiam. Jeśli chodzi o męża, to… pamiętam go głównie siedzącego na fotelu. Bardzo, bardzo potrzebowałam jego obecności, nie wyobrażam sobie, żeby miało go nie być, natomiast chyba rzadko prosiłam o jakąś konkretną pomoc – o picie, o masaż itp. Nie wiem, czy on to pamięta tak samo.

Po godzinie moich śpiewów przyszła położna i mówi „to może wanna?”. A ja „chętnie, tylko żeby nie było za wcześnie”. Ona mnie bada, ja się ?modlę”, żeby usłyszeć cztery-pięć cm, a ona mówi… dziewięć! W godzinę od trzech do dziewięciu! Już nie miałam wątpliwości, że chcę do wanny. W wannie było mi wspaniale i przesiedziałam tam chyba więcej niż godzinę. W tym czasie – i to mnie zaskoczyło, bo myślałam, że będzie przeciwnie – bardzo już potrzebowałam, żeby położna była na sali i denerwowałam się, kiedy wychodziła.

W końcu położna namówiła mnie na wyjście z wanny, „żeby zadziałała grawitacja”. Posłuchałam się, choć nie miałam na to ochoty. I może tu był mój błąd, bo od tego momentu nie było już tak fajnie. Położna stwierdziła, że rozwarcie jest pełne, ale skurcze były rzadsze i wcale nie parte. Z tego etapu pamiętam już wszystko jak przez mgłę (mąż mi potem opowiadał jakieś szczegóły). W moim odczuciu zostałam trochę popędzona, żeby szybciej zacząć parcie, przez to się pogubiłam i oddałam się w ręce położnej. Już nie miałam kontaktu z własnym instynktem… Nawet pozycje były zaproponowane przez nią: najpierw na stołeczku porodowym (wtedy opierałam się plecami o męża, który siedział za mną), potem w kucki i końcówka z powrotem na stołeczku. Pewnie dlatego, że czułam już presję na zakończenie, parcie było bolesne (a przecież podobno nie musi: podobno to już bardziej wysiłek niż ból) no i mam niewielkie nacięcie, uzgodnione, ale być może do uniknięcia, gdybym dostała więcej czasu… Nie wiem.

Syn urodził się o 3.10, po około pół godzinie parcia. Mimo że szpital legitymuje się tytułem Szpitala Przyjaznego Dziecku, a zatem powinien spełniać standardy Dziesięciu Kroków do Udanego Karmienia Piersią, syn został zabrany do badania po kilku minutach od przyjścia na świat i wrócił na salę porodową dopiero potem, ubrany, odśluzowany, uratowany od kąpieli tylko dzięki stanowczemu protestowi męża.

Dobrze, że mam we wspomnieniach I okres porodu, który tak pięknie przeszłam. Wtedy czułam swoją siłę i mam punkt zaczepienia na przyszłość. Muszę też powiedzieć, że w żadnym momencie ból mnie nie przerósł, nie czułam, że nie wytrzymam. Zawsze było to w granicach moich możliwości radzenia sobie – i w sobie szukałam ulgi. Raczej męczyło mnie, że to tyle trwa, że skurcze są jeszcze i jeszcze i jeszcze. Wiem, że przy tak krótkim czasie trwania porodu to grzech tak mówić, ale cóż, tak wtedy czułam, głównie na etapie wanny. Zwłaszcza, że od momentu, jak usłyszałam „dziewięć centymetrów”, uważałam, że koniec jest bardzo, bardzo blisko, bliżej niż okazał się w rzeczywistości.

Ewa


fot. Paulina Splechta Birth Photography & Films, Florida, USA www.facebook.com/paulinasplechta/ www.instagram.com/psplechta_birthphotography/

Czytaj także: