Mój bardzo ludzki poród domowy
Chciałabym zatrzymać czas, aby już więcej nie oddalać się od tego wczorajszego wydarzenia, aby to już na zawsze było? przed chwilką”? przed momentem”. Nasz syn przychodząc na świat spełnił tyle pięknych marzeń. Na pewno nigdy żaden prezent imieninowy nie zdoła podskoczyć do tej rangi, jaką miały narodziny Dominika dla tatusia Pawła.
Wprawdzie ten wzorcowy naturalny poród nie miał całkiem naturalnego początku. Mały człowiek pozostawał obojętny na próby wywabienia z cieplutkiego lokum, na prośby zniecierpliwionej dziesiątym miesiącem ciąży mamy i siostrzyczek. Nasza położna, pani Alina, specjalnie wybrała się więc w podróż do nas, aby rozmasować szyjkę. W te ostatnie dni nic nie potrafiło mnie tak zdenerwować jak myśl, że skończy się szpitalem. Po takim badaniu z masażem o godzinie 17 zaczęło się z wielką nadzieją oczekiwanie na skurcze. Niby jakieś liche się pojawiły, ale wkrótce zaczęły zanikać. Po dobranocce zniechęcona zadzwoniłam do położnej, że może wracać do domu i oderwałam się od zegarka i modlitw, aby to było już, a zabrałam za prozaicznie ścielenie łóżek i kąpanie dziewczynek. I po godzinnej przerwie zaczęło się na nowo – naprawdę!!!
Paweł pytał mnie już parę razy, dlaczego odesłałam położną taki kawał do domu i po przejechaniu setki kilometrów usłyszała, że będzie musiała wkrótce do nas wrócić. Otóż chyba przestałam wierzyć, że kiedykolwiek urodzę to spóźnialskie dziecko. Takie chwile zwątpienia ma pewnie każda przeterminowana matka, mimo krążącej tu i ówdzie pogłoski, że żadna ciąża nie trwa wiecznie.
Między dziewiątą a dziesiątą wieczorem zaczęliśmy mierzyć skurcze, niezbyt bolesne, ale już regularne, co 6 minut. Pawłowi mówiłam ?start” i ?stop”, a on spisywał dane z sekundnika. Chodziłam w kółko po pokoju, a co jakiś czas kładłam się na prawym boku, z mocno ugiętą lewą nogą, tak jak zaleciła pani Alina, aby główka dziecka dobrze skręcała do miednicy. Dziewczynki widziały, co się święci i były wyjątkowo podekscytowane i trochę nieznośne. Nigdy nie zapomnę jak nasza siedmiolatka Julka skakała po naszym łóżku ze złożonymi rękoma i wrzeszczała: – Mamusiu, błagam cię, żebyś miała skurcze!Upewniała się też, czy na pewno zbudzimy ją w nocy, gdy tylko Dominiś przyjdzie na świat.
Zadzwoniłam do mojego brata, by go uprzedzić, że będzie potrzebny siostrzenicom.
– Jedziecie dziś do szpitala? – spytał.
Uśmiechnęłam się tylko i nawet nie wyprowadzałam go z błędu. Mój brat koło północy zasnął u nas na dole, przekonany, że szykujemy się do szpitala.
Tymczasem Paweł zaniósł na górę dawno przygotowany stojak ze wszystkim, czego potrzeba do porodu domowego. Od pewnego czasu już irytował mnie ten wciąż nie wykorzystywany sprzęt na widoku. Nalałam sobie ciepłej wody do wanny na górze. Ale nie wiem, ile jeszcze razy schodziłam dwa piętra niżej, aby znów ucałować dziewczynki na dobranoc. Czułam taka ogromna potrzebę utulenia ich i ukołysania, jakbym od jutra miała już być kimś trochę innym. Buziaczki i dla każdej krzyżyk na czółko. Zasnęły bardzo późno, po 23. Ciepła woda mnie odprężyła, posiedziałam w wannie pół godzinki, ale równocześnie było mi tam jakoś twardo i kanciasto, więc nie wchodziłam więcej. Zaaplikowałam sobie dwa czopki glicerynowe, a potem założyłam moją ?szczęśliwą” koszulkę, w której ponad trzy lata temu urodziłam Emilkę. No i spodnie wraz z grubymi skarpetkami, bo mi marzły nogi. Bałam się, że będę rodzić w upale, a tymczasem ładnie się ochłodziło na dworze. Paweł podłączył więc elektryczny grzejnik, aby dzieciątku było ciepło po urodzeniu, a na grzejniku położyliśmy tetrowe pieluszki do ugrzania.
Włączyłam komputer taty i ogłosiłam na moim forum, że to co prawda niewiarygodne, ale się zaczęło! Przynajmniej przez godzinkę śledziłam poruszenie, jakie wywołałam tą wiadomością. Podczytywałam jeszcze nawet wtedy, gdy nie byłam już w stanie nic własnoręcznie napisać.
O północy pamiętałam o imieninach męża:
– Aby ci się szybko narodził zdrowy piękny synek! – składałam jedyne życzenia.
Wiedziałam, że już wkrótce dam mu najwspanialszy podarunek. Radość mojego męża była nie do opisania. Cały czas zresztą był taki uśmiechnięty, spokojny, pewny siebie, a mi udzielał się jego nastrój. W takie atmosferze jeszcze nigdy nie zaczynałam rodzić, zawsze było więcej nerwów, choćby tych związanych z wyjazdem na porodówkę.
Tymczasem natura przestała traktować mnie w miarę łagodnie i postanowiła pokazać brutalniejsze oblicze. Dzwonimy do położnej, zdajemy relację z częstotliwości i długości skurczy. Tych telefonów było kilka – p. Alina chce dokładnie określić, na jakim etapie jesteśmy i zadaje trudne pytania. O wrażenia w dole miednicy na przykład. A mnie w tej chwili tak bolą plecy, że nie mam pojęcia, co jeszcze czuję. Więc się robię zirytowana jak baba w ciąży! Odpycham telefon i mówię żałosnym tonem do Pawła:
– Powiedz jej, że mnie tak krzyże napier*** że nic nie wiem!
No cóż… odpowiedni efekt takich słów można osiągnąć, gdy na co dzień używa się wyłącznie kulturalnej polszczyzny. Więc na Pawle robię wrażenie. Oczywiście nie powtarza tego pani Alinie J. Ale cieszę się, gdy słyszę, że wsiada już do samochodu i jedzie do nas z powrotem. Nieźle ją wymęczymy w tej dobie.
Rzucam okiem ostatni raz na ekran komputera, czerpiąc siłę z wirtualnego dopingu i wchodzę na czworaka po schodach do przytulnego pokoju, z którego już nie wyjdę z dużym brzuchem.
– Jaką muzyczkę ci włączyć? – pyta Paweł.
Życzę sobie moją ulubioną trzecią część ?W górach jest wszystko co kocham”. Płytka poleci dwa razy do narodzin i trzeci raz już po. Twoje pierwsze melodie Dominiku!
Nagle robi mi się zimno, kładę się na tym prawym boku i żądam, by przykryć mnie wszystkim, co się znajdzie w pobliżu. Wtedy, około pierwszej, wody tryskają tak obficie, że wszystko, czym się owinęłam, jest mokre. W łazience wylewam z siebie całe jezioro czyściutkiej wody. Paweł w naprawdę szampańskim humorze (w końcu to nie jego boli!) dzwoni do położnej. A ona biedna naciska gaz do dechy, bo czasami wtedy poród bardzo przyśpiesza. Ale Dominik jest rozsądnym dzieckiem i nie przesadza z tempem pchania się na świat. Ze zmarzniętej robię się zgrzana i spocona, więc pryskam wodą w sprayu na twarz po każdym skurczu. Cudowne odświeżenie! Obok szklanka wody do picia – po łyku. Chce mi się pić dużo bardziej, ale pewnie nie byłoby to najmądrzejsze.
Paweł rozkłada folię na podłodze w całym pokoju, podkłady na kanapę, na której tkwię, ale na początku każdego skurczu wyciągam do niego ręce, a on rzuca wszystko i nachyla się nade mną. Chwytam go za ramiona, każę sobie mocno rozmasowywać krzyż i oddycham, innego wyjścia nie mam. W pokoju jest też duża piłka do skakania, ale teraz pomysł siadania na niej wydaje mi się wręcz katastrofalny! Przypominam sobie, że moja ulubiona autorka książek o porodach, Sheilia Kitzinger, nazywała skurcze ?przypływami energii” i zastanawiam się w tych trudnych chwilach, czy aby kobieta na pewno była zdrowa na umyśle.W domu rodzi się bez lęku, ale nie bez bólu, nie ma co się oszukiwać. W każdym skurczu dziwię się jego potędze, a jeszcze bardziej dziwię się, jak mogłam zapomnieć po narodzinach dziewczynek, że to AŻ TAK boli.
Tymczasem pisząc te słowa znów już zapominam.
Patrzę na zegarek, jest 1:30, a więc dopiero półtorej godziny tak walczę. Nakazuję sobie nie narzekać, bo czymże jest półtorej godzinki, co mają począć kobiety rodzące kilkadziesiąt godzin.
Za chwilę zbiera mi się na mdłości i ściskam w objęciach wiaderko. Zapomniałam napisać, że wcześniej na kolację zrobiłam sobie miseczkę kisielu, który ktoś polecał na poród, bo ?smakuje w obie strony tak samo”.
1:45 – sygnał na komórkę, położna jest pod bramą. Paweł zbiega, aby pomóc jej przynieść walizki. Tyle ich jest, ale zobaczymy tylko niewielką część zawartości, skoro wszystko szło dobrze. Mogę się tylko domyślać, co jeszcze trzeba wozić na wszelki wypadek. W każdym razie z kolejnym skurczem zostaję sama, co mi się niezbyt podoba, i sama masuję sobie plecy. Jak można rodzić bez mężów, dla mnie to szczyt masochizmu!
Cieszę się na widok skupionej pani Alinki, aczkolwiek wątpię, czy byłam w stanie to należycie okazać. Czujnik KTG przykładamy do brzuszka i słyszymy piękne tętno maleństwa. A ja czuję wewnętrznie, że wszystko z nim w porzadku (nawet jeszcze niedawno delikatnie poruszał się między skurczami). Bardzo dzielny dzieciaczek!
Badanie – 6cm. Niemożliwe! Przecież to jeszcze kawał do końca, a mi się wydaje, że już blisko. (Na szczęście mam rację – pełne rozwarcie robi się już w zaledwie trzech czy czterech kolejnych skurczach.)
– Jak chcesz szybko urodzić, to na prawy bok, dziecko zaraz wstawi główkę – powiedziała położna, więc już nie zmieniam pozycji i grzecznie leżę.
Oni rozkładają na podłodze gazety. W czasie skurczu Paweł natychmiast jest przy mnie i pilnuje, żebym się rozluźniała i nie napinała mięśni. Wcale to niełatwe, gdy coś mnie rozgniata jak śliwkę! Powstrzymuję się od informowania go za każdym razem, ze cholernie boli, może się sam domyśli. Pytam zamiast tego:
– Damy radę, nie?
– No jasne, że tak -odpowiada bez wahania. Więc dajemy radę. Oddycham pracowicie, a p. Alina stwierdza, że trochę za szybko i lepiej byłoby wolniej, by nie wpaść w hiperwentylację. W pompie mam widmo hiperwentylacji! W przeciwieństwie do owego mitycznego zjawiska, ból jawi mi się w pełni realnie. I nagle całkowicie się przemienia. Czuję się jakby dziecko otwarło sobie drzwi na oścież:
– O rany, ale mnie popiera! – wołam.
Szybkie badanie, jest pełne rozwarcie, idę na worek sako na podłogę.
– Chcesz rodzić bez nacięcia? – pyta p.Alina.
Na to może być tylko jedna skwapliwa odpowiedź.
– To będziesz rodzić bez parcia. Ale musisz mnie słuchać i oddychać cały czas, kiedy powiem.
Cóż, zamierzam dać z siebie wszystko, choć nigdy nie rodziłam w taki sposób. Zawsze to było parcie na rozkaz i zdaje mi się, że tylko tak umiem.
Przez chwilę szukamy wygodnej pozycji na worku sako. Uśmiecham się do Pawła – za chwilę zobaczymy synka! Mam nadzieję, że nawet wyglądało to na uśmiech. Nie boję się, tylko odrobinkę nie dowierzam:
– I naprawdę tak samodzielnie dziecko wyjdzie? – pytam.
– Zawsze tak prowadzę porody – uspokaja mnie położna. – Samo dziecko wychodzi. A kobieta nawet nie jest zmęczona.
No to przechodzę przez skurcze parte oddychając. Trzymam Pawła za szyję, czuję jego solidne wsparcie i fizyczne i psychiczne. Cóż, raz nawet wczepiam się palcami w jego czuprynę, na co on kojącym głosem stwierdza:
– Ale nie ciagniemy męża za włosy, nie ciągniemy, najwyżej głaszczemy….
?mieję się z tego duchu, co prawda w aktualnych warunkach ten śmiech nie ma szans objawić się na zewnątrz. Zaczynam czuć, jak mój chłopczyk solidnie pcha się coraz niżej, na świat. Pamiętam że w którymś momencie chwilowego relaksu zwierzyłam się otoczeniu:
– O jak mi dobrze bez skurczu…
A tu trzeba pilnie oddychać i niczego nie przyspieszać. Zresztą taki poród wcale nie trwa znacznie dłużej!
Nagle nabieram całkowitej pewności, że w następnym skurczu urodzi się główka. Chcę spytać położną, ale nie muszę – i tak to wiem! Ten skurcz jest taki dłuuuuugi, ze tchu brakuje. Paweł leje na rękawiczkę położnej żel na poślizg – ciekawe czemu w szpitalach nie robią takiej prostej rzeczy?
– Ale jeszcze oddychaj, jeszcze! – zachęca p. Alina, choć to odrobinę tak, jakby mówiła do ryby wyjętej z wody, albo jakbym była w przestrzeni kosmicznej, gdzie ciutkę zbywa na powietrzu. Mimo wszystko udaje mi się i nie potrafię tego opisać. To zarazem boli, ale nie jest straszne, tylko fantastyczne. Być może wyglądam na konającą. Ale czuję się jak Dawca Życia. Jest główka i dopiero pierwszy raz mam poprzeć, aby wyszły barki i ramionka. Patrzę jak p. Alina podtrzymuje mojego wielkiego synka i wypieram go do końca.
Odruchowo, jak przy poprzednich porodach, od razu wyciągam ręce. Położna jeszcze go trzyma, aby mógł sam wypluć wszystko, co przeszkadza w złapaniu oddechu, ale moje ręce już na niego czekają. Pierwszy krzyk, troszkę bulgotania i znów troszkę krzyku. Moje dziecko, mój syn Dominik, jest wreszcie w moich ramionach mokry, czerwoniutki, okryty dwiema pieluszkami.
Nie pamietam dokładnie, co do niego mówiłam. Na pewno – „dzień dobry” i „jesteś wreszcie” „dzięki Bogu” i tym podobne słowa. Dlaczego nie pomyśleliśmy o kamerze, aby to uwiecznić? Zresztą jesteśmy z Pawłem tak zaczarowani chwilą, że nie myślimy o niczym, tylko żarliwie witamy synka. On nas chyba też.
Na szczęście jest z nami osoba, która nie traci głowy i pamięta o dwóch rzeczach: zegarku i aparacie fotograficznym. Moment przyjścia na świat ustalamy na 02:40, a w chwili gdy położna robi nam zdjęcia swoim aparatem, Paweł jak obudzony chwyta za nasz.
Otulam Dominisia pieluszkami, by nie marzł i „zerkam”, czy aby na pewno jego płeć jest tą uzgodnioną płcią. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że chłopak dostaje dziesiątkę Apgar. A prywatnie od mamusi jedenastkę. Paweł dostaje nożyczki do przecięcia pępowiny i gdy to robi, mówię cicho i trochę uroczyście:
– Teraz żyjesz już sam, synku.
Potem częstuję Domisia piersią. Ssie leciutko, jakby na próbę, puszcza i znowu chwyta. Łożysko rodzi się po krótkiej chwili w całości bez kłopotu i bez naciskania na brzuch, czego nienawidziłam w szpitalu. Tymczasem położna mnie ogląda, Paweł podaje jej wszystko, czego zażąda.
-Jest tylko małe otarcie – mówi. – Założę szewki to się ładnie zagoi. Szyjemy?
Paweł wyraża zgodę, co najmniej jakby to było jego ciało. Ale cóż, jest dobrze, tak naprawdę poczułam tylko dwa ukłucia igłą i ledwie się skrzywiłam, a było po wszystkim. Jak sobie teraz przypomnę te półgodzinne haftowanie po porodach szpitalnych!
Nowy człowiek idzie na ważenie i mierzenie. Nikt go nigdzie nie zabiera, nie wynosi, co w szpitalu było dla mnie prawdziwą traumą, dziś mogę patrzeć cały czas na swoje dziecko. Że Dominik jest duży, to widzimy wszyscy od kilku minut. Ale kiedy p.Alina odczytuje na wadze 4500gram, to prycham:
-Akurat! To jest niemożliwe! Ta waga jest zepsuta.
I głęboko wątpię w argumenty przemawiające za dobrym stanem owego urządzenia. Ale coś w tym jest że Dominik ledwie mieści się w przygotowane ubranka.
Mocno drżą mi nogi, próbuję nad nimi zapanować. Wiem że to się zdarza po porodzie. Po chwili przechodzę na kanapę, ubieram czystą koszulę (przy okazji triumfalnie rozpakowujemy awaryjną torbę spakowaną do szpitala) i przystawiam cichutkiego syna do piersi. Paweł sprząta szybko i sprawnie i wkrótce położna wyjmuje stertę dokumentów do wypełnienia. Dopiero teraz padają pytania z wywiadu, bez którego w szpitalu nie wpuści się rodzącej na salę porodową. Choćby miała 8cm rozwarcia, a coś o tym wiem z poprzedniego razu. Mój Paweł jest kompletnie oczarowany tym szczegółem jak i całym porodem. Zbiega na dół robić herbatę i kanapki. Wszyscy są głodni i spragnieni.
Patrzę w granatowe oczy mojemu dziecku i pozwalam sobie zakochać się najmocniej jak można. Nikt dziś nie zrobił mu żadnej krzywdy, ani nawet go nie wystraszył. Jest tylko nasz! Będę tak siedziała i trzymała go przy piersi przez trzy godziny, póki nie wstanie słońce, a my nie pójdziemy przespać się chwilę. Patrzę też na naszą położną, wypisuje urzędowe papierki, wygląda na zmęczoną (jaka to trudna, ale niesamowita praca!) i przypomina mi Anioła Stróża. Nie wiem jak mam podziękować i w ogóle co mądrego powiedzieć. Wtedy nie płakałam, ale teraz, na drugi dzień – płaczę ze wzruszenia.
Troszeczkę maltretujemy naszych najbliższych budząc ich telefonami.
– Macie wnuka! – mówię.
– Wiem, wiem – odpowiada mój tata. – Powiedział mi to już sam dźwięk telefonu.
Obudzona pierworodna Julka zrywa się na równe nogi i w pełni trzeźwości pędzi na górę. Myje rączki. Pierwsze spotkanie Dużej z Najmłodszym, siostrzyczka jest zafascynowana…
– Mamusiu, śniło mi się, że podniosłaś bluzkę, a tam było już widać główkę dziecka! – mówiła poprzedniego poranka. I wyprorokowała.
Położna jeszcze raz sprawdza, czy ze mną wszystko w porządku i odjeżdża, gdy na dworze już się rozjaśnia. Krótkie są noce czerwcowe. Gdy myślę o niej, natychmiast czuję łzy wdzięczności, że pomogła nam w przeżyciu takiego cudu.
Nowo narodzony człowiek powoli zasypia i będzie spał długo i spokojnie. A kiedy stoję pod prysznicem widzę przez okno jak nad naszym ogrodem zaczyna świecić słońce…
Anna Bacik
Data publikacji: 27.01.2022