Dziecko patrzące na noworodka w szpitalu.

To było dla mnie przeżycie transcendentne

Jestem jedynaczką. Od dziecka słyszałam wielokrotnie, że nie mam rodzeństwa w dużej mierze ze względu na to, jak moja mama przeżyła moje narodziny. Słyszałam wiele razy opowieść o tym, jak okropnie, nieludzko, nieprofesjonalnie i bez wyobraźni ten mojej mamy (i mój) poród był „obsługiwany”.

Dostałam jasny przekaz: ból, strach i samotność. I że mnie też to czeka, najlepiej więc gdybym tego uniknęła. A więc lęk przed porodem zagnieździł się mocno w mojej głowie. Od pewnego momentu najpierw moja mama, a potem i ja sama powtarzałyśmy, że ze względu na wadę wzroku nie będę rodzić naturalnie, że będzie (całe szczęście!) cesarka…
Jednocześnie, w miarę jak dorastałam, stałam się osobą w pewnym stopniu zblokowaną w zakresie własnej cielesności. Głęboki, intuicyjny kontakt z własnym ciałem nie był dla mnie czymś oczywistym.

Ale lata mijały. W moim związku przyszedł czas na ciążę. Pierwszą myślą zaraz po radości z pozytywnego wyniku testu ciążowego, było: O mój Boże, ja będę musiała jakoś urodzić!
Naprawdę się bałam. Wyobrażenie, że dziecko z głową wielkości grejpfruta musi wyjść ze mnie “tamtędy” było porażające.

Zaczęłam szperać, szukać, dużo czytać, podpytywać. Docierały do mnie informacje, że można inaczej. Że poród fizjologiczny jest ważny dla dziecka, lepszy także dla kobiety, że można go dobrze przejść. Trochę nie wierzyłam, ciągle bardzo się bałam, ale coraz bardziej pragnęłam takiego doświadczenia – na przekór „klątwy” z domu. Dla siebie, dla dziecka.
Silną inspiracją stała się szczera rozmowa z przyjaciółką, która dzieliła się ze mną swoim doświadczeniem z dwóch porodów. Krótko mówiąc, dla niej były to przeżycia magiczne. Doznanie siły własnego instynktu, mądrości ciała, prawdziwego cudu narodzin nowego człowieka… Tego chciałam!!!

Czułam coraz większą determinację: Pokonać swój lęk. Dobrze urodzić. To stało się moim postanowieniem. Przez całą ciążę bardzo nad sobą pracowałam. Chciałam zrozumieć proces porodu, to, co dzieje się z dzieckiem i kobietą. Rozmawiałam z kobietami z mojego otoczenia, które miały dobre doświadczenia, a unikałam rozmów z kobietami, które zniechęcały i nie rozumiały moich dążeń. Nie korzystałam z forów internetowych przepełnionych wątkami bardziej lub mniej zweryfikowanych „strasznych historii”. Starannie wybraliśmy z mężem fajną szkołę rodzenia u położnej – pasjonatki. Zadbałam o swoją kondycję: przez całą ciążę dużo chodziłam, regularnie pływałam. Do końca pracowałam, a tuż przed porodem spędziliśmy cudny urlop we dwoje. Zapewniłam sobie poczucie bezpieczeństwa: spotkaliśmy się ze wspaniałą położną, z którą umówiliśmy się na jej pełną dyspozycyjność dla nas, niezależnie od szpitalnego dyżuru. Oczywiście, trochę kosztowało. Ale był to dla nas priorytet. Ważniejszy niż np. drogi wózek. Ustaliliśmy wspólnie, jak chcemy rodzić, co dziś – jak czytam – nazywa się Planem Porodu, a o czym wtedy nie miałam pojęcia. Po prostu wiedziałam, jak chcę i jak nie chcę, i wyegzekwowałam to. Żadnych lewatyw, bo ich nie znoszę, żadnego decydowania za mnie, w jakiej pozycji mam być, wkraczania lekarza wtedy, gdy nie jest potrzebny, żadnego znieczulenia umawianego „na wszelki wypadek” i oksytocyny, żeby było szybciej.

Rozważałam poród domowy. Ale wtedy jeszcze obawiałam się braku natychmiastowej pomocy medycznej w razie komplikacji. Ktoś powiedział: ródź tam, gdzie czujesz się bezpieczniej, nic na siłę, twój komfort jest najważniejszy. A więc wtedy wybrałam szpital.

Wsparcie psychiczne i emocjonalne, którego szukałam i znalazłam, entuzjazm dla porodu naturalnego, a przede wszystkim wielkie, wielkie CHCĘ było kluczowe.

Zaczęło się. Z perspektywy czasu i mojej dzisiejszej wiedzy widzę, że wiele rzeczy nie było takimi, jakimi być mogły. Ale wszystko szło swoim torem. Byłam w domu przez większość fazy aktywnej porodu. Nie widziałam sensu spieszyć się do szpitala z małym rozwarciem. Wymiotowałam, miałam biegunkę, ale traktowałam to jako potrzebny mi proces oczyszczenia się przed właściwym porodem. Sama się ogoliłam, dla własnej, dziecka i położnej wygody. Przez kilka godzin na przemian snułam się i zasypiałam… W końcu skurcze były częstsze i coraz silniejsze. Położna przez telefon „wysłuchała” mnie na skurczu i spytała, czy czuję się jeszcze bezpiecznie w domu, czy chcę już do szpitala. Chciałam do szpitala, więc za pół godziny byliśmy na izbie przyjęć.

Tutaj nastąpił zdecydowanie najgorszy etap całego porodu. Beznadziejnie powolna i obojętna pani, która, pykając jednym palcem w klawisze klawiatury, zadawała ileś oficjalnych pytań, na które trudno mi było znaleźć odpowiedzi, bo poród się rozkręcał i ani mi było w głowie nazwisko panieńskie mojej matki… Na szczęście mąż udzielał odpowiedzi za mnie, ale opowiadał potem, że chciał ją rozszarpać za to tempo i znieczulicę. Ale co tam, miałam 8 cm rozwarcia i to było dobre! Dobre było zostanie w domu jak najdłużej.

Potem od razu wzięłyśmy się do pracy. Kameralnie, tylko ja, położna i mąż. W pionie, a potem w wannie wywalczyłam pełne rozwarcie. Byłam jak w transie. Skoncentrowana na skurczach, a pomiędzy nimi kompletnie nieprzytomna, w półśnie.

Potem wypełzłam na suchy ląd i na worku sako i na podłodze dokończyłam dzieła.:) Nie pamiętam bólu w ogóle, oprócz jednej konkretnej chwili,  kiedy tuż przed końcem wkradł się strach. Główka w kroczu, a w mojej głowie pojawia się myśl – ta myśl z początku ciąży – To koniec, albo tak już tam  zostanie, albo mnie rozerwie. – i wszystko się zatrzymuje. Strach jest największym wrogiem rodzącej. Adrenalina wszystko psuje. Położna mnie przywołała do porządku, potrzebowałam wtedy silniejszego bodźca. No dalej, jeszcze 2-3 razy i będzie po wszystkim. Zebrałam się w sobie.
No, i stało się, przekleństwo pokoleniowe mojej rodziny zostało przerwane. Moja córka usłyszała i usłyszy jeszcze o tym, jakie wzruszające i niesamowite były Jej narodziny. Że były cudem, nie traumą.

To było dla mnie przeżycie transcendentne. Jedno z dwóch-trzech najważniejszych i najlepszych wydarzeń w moim życiu. Nie tylko dlatego, że urodziła nam się córka. Ale dlatego, że wezbrała we mnie wówczas ta siła, determinacja i kobieca moc, której poszukuję dziś w sobie, kiedy próbuję odnaleźć się w życiu w innych sferach.

Wierzę, że, choć poród ma miejsce w kanale rodnym, to o jego powodzeniu w ogromnym, nie do przecenienia stopniu decyduje zgoła inna część ciała. Nasza głowa. Myśli mogą podążać za ciałem i pozwolić mu działać, a mogą też zniweczyć ten absolutnie niezwykły, wyjątkowy proces sił natury, do którego każda z nas bez wyjątku została przygotowana. Te siły są w nas. Pierwotne, instynktowne, waleczne. Ból jest tutaj tylko bólem, to znaczy, że hormony – jeśli pozwolimy im działać – pomogą nam go przetrwać. Ból nie trwa bez przerwy przez wiele godzin. Nadchodzi falami, na które możemy się przygotować i w których możemy sobie pomóc. Otwartość na ten proces pozwala ból uśmierzać. Właściwie ukierunkowana energia kobiety pozwala wykorzystać dobrze każdy kolejny skurcz i tym samym ból skrócić.

…Nie wiedziałam do niedawna o istnieniu kogoś takiego, jak doula. O stawaniu się doulą zdecydowałam, bo widzę, jak wiele z nas tak bardzo, bardzo lęka się swoich porodów, a często też wszystkiego, co wiąże się z kobiecością, z rodzicielstwem… Wierzę, że warto to zmieniać. Że dobre doświadczenie porodu ma znaczenie dla życia każdej rodzącej kobiety, dla każdego dziecka i dlatego ma przełożenie na całe społeczeństwo. Mam nadzieję, że mogę dołożyć coś od siebie, poprzez opowiedzenie własnej historii, poprzez towarzyszenie w tej przygodzie tym, którzy mnie o to poproszą.

A Marysia ma dziś 3,5 rok

Ola


fot. Paulina Splechta Birth Photography & Films, Florida, USA www.facebook.com/paulinasplechta/ www.instagram.com/psplechta_birthphotography/

Czytaj także: